Kilka lat temu, pewien kolega
ze studiów zaznajomił mnie z koncepcją „pozytywnego rozczarowania”. Tłumaczył,
że oczekiwanie niekorzystnych wyników może skutkować radością związaną z pozytywnym
rezultatem, radosnym więc, nie mniej jednak sprzecznym ze spodziewanym. W
literaturze zawód i niedosyt zdarzają się często, nie tylko wśród pisarzy
zwyczajnie kiepskich, ale i wśród autorów utalentowanych, często wyjątkowo
płodnych w swej twórczości, nie mających jednak daru utrzymywania wciąż tego
samego, dobrego poziomu. Czy jednak w książkowej społeczności funkcjonuje
również idea „pozytywnego rozczarowania”? Uważam, że tak. Na szczęście! I mam
na to dobry przykład. Follett zaintrygował mnie „Niebezpieczną Fortuną”,
zniechęcił infantylną „Zamiecią”, zachwycił monumentalnym „Upadkiem” i
wspaniałym „Kluczem do Rebeki”, w końcu niezwykle zawiódł „Zimą Świata”. Nie chcąc
po drugim już przeczytanym tomie rezygnować z trylogii sięgnęłam po „Krawędź
wieczności”. W zaledwie kilka dni przeczytałam ponad 1100 stron tej powieści. I
bardzo pozytywnie się rozczarowałam.
W ostatniej już części trylogii „Stulecie”
przedstawione zostają losy świata od lat powojennych do upadku komunizmu w
Europie. W różnych krajach dzieci bohaterów „Zimy Świata” próbują układać swoje
życie. Czarnoskóry George w Ameryce walczy z rasistami o prawa mniejszości,
Berlińczyk Wally snuje plany o przedostaniu się na stronę zachodnią, radziecka
dziennikarka Tania współtworzy buntownicze pismo w czasie, gdy jej brat Dimka
pnie się po szczeblach kariery na Kremlu. Ich oczami obserwujemy kryzys
Kubański, zamach na Kennedy’ego, wojnę w Wietnamie i zmiany jakie przechodzi
blok wschodni. Płyną lata, ktoś się rodzi, a ktoś odchodzi na zawsze. Świat
nieustannie się przeobraża.
Follett wykonał w tej książce kawał dobrej roboty zupełnie zmazując złe wrażenie wywołane poprzednią częścią. To powieść, której bohaterowie (nie wszyscy, lecz większość) to postaci wiarygodne, realne. Zmuszeni do życia w powojennej rzeczywistości mogą jedynie próbować zmieniać cokolwiek małymi gestami, drobnymi czynami, niezauważalnymi przez świat decyzjami. Nie ma tu łatwych dróg i lukrowanych zakończeń. Wydarzenia, choć osadzone w realnym świecie i oparte na znanych każdemu historycznych faktach są często nieprzewidywalne, dzięki czemu akcja trzyma w napięciu. To bardzo ważne w przypadku powieści o tak dużej objętości. Oczywiście, jak zawsze u Folletta zdecydowanie za dużo tu romansów, zupełnie niepotrzebnych scen łóżkowych, bez których grubość książki mogłaby zmaleć powodując jednocześnie wzrost jakości. Jednak tej tak bardzo irytującej mnie maniery autor już chyba się nie pozbędzie.
Przy okazji poprzedniej odsłony
cyklu narzekałam na nieistniejący w powieści wątek Polski. I tu również czekała
mnie niespodzianka. Najwyraźniej bowiem pisząc „Krawędź wieczności” Follett
przypomniał sobie o naszym kraju i o tym, że upadek komunizmu miał ze sprawą
polską trochę wspólnego. Kilka rozdziałów toczących się w latach 80. autor
zdecydował umieścić się w Warszawie i wspomnieć o strajkach robotniczych, „Solidarności”
i stanie wojennym. Cieszę się tym, nawet pomimo wybitnie papierowej kreacji
przygłupiej, nietaktownej, nieokrzesanej Polki wybranej na żonę przez
amerykańskiego agenta, któremu dzięki swojemu braku obycia przynosi wstyd w
eleganckim, amerykańskim towarzystwie. Nie chcę być jednak orędowniczką szeroko
rozumianej poprawności politycznej, uważam po prostu, że to bardzo, bardzo
nieudana postać.
Plusów w powieści jest jednak
dużo więcej niż minusów. Uważam za udane przedstawienie wszystkich bohaterów
pochodzących ze Związku Radzieckiego. Poznajemy nie tylko pałających rządzą
władzy członków aparatu państwowego, ale również postaci, które wątpią w
komunizm, lub mimo początkowego zachwytu są nim rozczarowani i dostrzegają
potrzebę zmian. Bardzo spodobała mi się różnorodność
w kreacji afro-amerykanów, bohaterów walczących z dyskryminacją i angażujących
się w ruchy wolnościowe. Poznajemy zupełnie odmienne, często sprzeczne spojrzenia
na problem rasizmu, udziały w marszach i jawne protesty, ale też zakulisowe
ruchy polityczne. Obserwujemy trwającą kilkadziesiąt lat batalię o równe
traktowanie i o równe możliwości. I choć dzisiejszej rzeczywistości daleko do
doskonałości w kwestii równości ras znamienne jest zakończenie powieści
przemówieniem Baracka Obamy z 2008 roku. Czarnoskóry mężczyzna został wybrany
na prezydenta Ameryki. Tak bardzo zmienił się świat.
Polecam każdemu sięgnięcie po
trylogię „Stulecie”. Ma bardzo wiele stron (łącznie ponad 3000), ale lektura
nie jest zbyt wymagająca. Może być jednak okazją do spojrzenia na historię, ale
i na codzienne ludzkie decyzje z różnych perspektyw. Do odkrycia jak ważna jest
odpowiednio rozumiana wolność. Nie da się zaprzeczyć temu, jak wielki wpływ na
nasze życie ma miejsce naszego urodzenia i czasy, w których przyszło nam
istnieć.
Na koniec fragment z udziałem
mojego ulubionego bohatera całej obejmującej XX. wiek trylogii, jednego z
nielicznych obecnych w każdej części.
„Potem Grigorij pokiwał głową.- Ależ miałem życie, Lev – oświadczył. – Szturmowałem Pałac Zimowy. Obaliliśmy carat i stworzyliśmy pierwsze komunistyczne państwo. Broniłem Moskwy przed hitlerowcami. Jestem generałem i Wołodia również. Mam wobec ciebie takie poczucie winy.- Wobec mnie?- Wyjechałeś do Ameryki i to wszystko Cię ominęło – wyjaśnił Grigorij.- Ja nie narzekam – rzekł Lev.- Nawet zdobyłem Katerinę, chociaż wolała ciebie.Lev się uśmiechnął.- A ja zdobyłem tylko sto milionów dolarów.- Tak – powiedział Grigorij. – Gorzej wyszedłeś na naszej umowie. Przykro mi, Lev.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz