Pierwsze co przychodzi mi do
głowy na dźwięk słowa Jamajka zbiega się pewnie ze skojarzeniami większości
ludzi – człowiek z dreadami, noszący element ubioru w charakterystycznym
zielono-żółto-czarnym kolorze. Reggae. Bob Marley. Niewiele więcej nasuwa mi się
na myśl, bo niewiele o tym wyspiarskim kraju wiem. „Krótka historia siedmiu
zabójstw” nie zmieniła diametralnie mojego wyobrażenia Jamajki. Jednak zdecydowanie
przeraziła, obrazowymi opisami przemocy, nienawiści i patologii. Długo czytałam
tą książkę, nie tyle z powodu jej objętości, co właśnie z przyczyn dosłowności
autora, dokładności w przedstawieniu nieskończonej pętli zbrodni w jakiej żyją bohaterowie.
Przez całą lekturę nie mogłam powstrzymać się od pytania, czy obraz Jamajki w
książce Jamesa jest głównie fikcją, czy rzeczywistym przedstawieniem wyspy i
jej społeczeństwa.
Jamajka drugiej połowy XX wieku,
Kingston, porachunki gangów i polityczne rozruchy. Ruch Rastafari zdobywa coraz
więcej zwolenników, a sławę przynosi mu jeden z wyznawców. Śpiewak. Sławny i
popularny, idol młodych i starszych ma, chcąc lub nie, ogromny wpływ na rzesze
ludzi. Nie podoba się to wielu osobom. Na kilka dni przez wielkim koncertem dla
pokoju do domu Śpiewaka wdzierają się uzbrojeni bandyci, kierując strzały w
stronę artysty, jego współpracowników i bliskich.
Głównym motywem powieści jest
wzorowany na prawdziwych wydarzeniach zamach na Boba Marleya. Jego
rzeczywistych sprawców nie udało się złapać, w powieści więc autor wprowadza
bohaterów za niego odpowiedzialnych. Motywy działania bandytów nie są jasne. To
tylko jeden z ogniw łańcucha niekończącego się zła, będącego udziałem
wszystkich ludzi. Tylko w stosunku do jednej z bohaterek zdołałam wzbudzić
jakiekolwiek pozytywne emocje, tylko jej współczułam. Dziewczyna próbuje
zmienić swoje życie, marzy o opuszczeniu Jamajki i o nowym początku w Stanach
Zjednoczonych. Paradoksalnie jednak, to głównie z jej kreacji wyłania się
poczucie kompletnego braku nadziei na jakąkolwiek zmianę.
Bardzo źle czytało mi się tą
książkę. Jest pełna wulgarności, bezsensownego zła i zniszczenia. Wiele
fragmentów ominęłam, wielu zdań chyba nie zrozumiałam. To monumentalna powieść
i zgadzam się z recenzentem „New York Timesa” zacytowanym na okładce – ma w
sobie dużo z filmów Tarantino, to takie książkowe „Pulp Fiction”, złożone z
ogromnej liczby niezwiązanych za sobą bezpośrednio, bo nie zawsze zachowujących
chronologię wydarzeń i relacji wielu bohaterów. Świat, w którym toczy się akcja
to miejsce sprowadzające nieszczęście na każdego człowieka. Nigdzie nie da się
w nim znaleźć bezpiecznego schronienia. Powieść Jamesa ukazuje jak bardzo
człowiek zniszczył świat mu dany, zniszczył samą istotę człowieczeństwa.
Czytając tą książkę odechciewa się żyć, bo nie da się już ocalić świata. Tylko
Bóg jest ratunkiem.
Dostałam powieść Marlona Jamesa w
prezencie i głównie dlatego, mimo wielu momentów zniechęcenia zmotywowałam się
do przebrnięcia przez nią. Nie wiem, czy żałuję jej lektury, ale z pewnością
nie sięgnęłabym po nią kolejny raz. To wcale niekrótka historia zabójstw w
ilości znacznie przewyższającej siódemkę.
Celnie określiłaś moje skojarzenia z Jamajką, ale chyba ten stereotyp jest jednym z nieuniknionych :)
OdpowiedzUsuńTwoją recenzję książki James'a potraktuję jako przestrogę i raczej po nią nie sięgnę, ponieważ odstrasza mnie natężenie wulgarności i potężny ładunek przemocy. Należę raczej do grona czytelników, którzy brutalności nie traktują jako waloru i nawet w zestawieniu z monumentalnością pozycji nie może (a może właśnie jest potęgowana) zniknąć. Dziękuję Ci za podzielenie się swoimi wrażeniami - miło czytać, że mamy wspólne gusta :)
Jeśli tak, to zdecydowanie nie książka dla Ciebie. Lepiej ją ominąć ;)
Usuń