czwartek, 23 marca 2017

KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI - KEN FOLLETT



Kilka lat temu, pewien kolega ze studiów zaznajomił mnie z koncepcją „pozytywnego rozczarowania”. Tłumaczył, że oczekiwanie niekorzystnych wyników może skutkować radością związaną z pozytywnym rezultatem, radosnym więc, nie mniej jednak sprzecznym ze spodziewanym. W literaturze zawód i niedosyt zdarzają się często, nie tylko wśród pisarzy zwyczajnie kiepskich, ale i wśród autorów utalentowanych, często wyjątkowo płodnych w swej twórczości, nie mających jednak daru utrzymywania wciąż tego samego, dobrego poziomu. Czy jednak w książkowej społeczności funkcjonuje również idea „pozytywnego rozczarowania”? Uważam, że tak. Na szczęście! I mam na to dobry przykład. Follett zaintrygował mnie „Niebezpieczną Fortuną”, zniechęcił infantylną „Zamiecią”, zachwycił monumentalnym „Upadkiem” i wspaniałym „Kluczem do Rebeki”, w końcu niezwykle zawiódł „Zimą Świata”. Nie chcąc po drugim już przeczytanym tomie rezygnować z trylogii sięgnęłam po „Krawędź wieczności”. W zaledwie kilka dni przeczytałam ponad 1100 stron tej powieści. I bardzo pozytywnie się rozczarowałam. 


W ostatniej już części trylogii „Stulecie” przedstawione zostają losy świata od lat powojennych do upadku komunizmu w Europie. W różnych krajach dzieci bohaterów „Zimy Świata” próbują układać swoje życie. Czarnoskóry George w Ameryce walczy z rasistami o prawa mniejszości, Berlińczyk Wally snuje plany o przedostaniu się na stronę zachodnią, radziecka dziennikarka Tania współtworzy buntownicze pismo w czasie, gdy jej brat Dimka pnie się po szczeblach kariery na Kremlu. Ich oczami obserwujemy kryzys Kubański, zamach na Kennedy’ego, wojnę w Wietnamie i zmiany jakie przechodzi blok wschodni. Płyną lata, ktoś się rodzi, a ktoś odchodzi na zawsze. Świat nieustannie się przeobraża.

Follett wykonał w tej książce kawał dobrej roboty zupełnie zmazując złe wrażenie wywołane poprzednią częścią. To powieść, której bohaterowie (nie wszyscy, lecz większość) to postaci wiarygodne, realne. Zmuszeni do życia w powojennej rzeczywistości mogą jedynie próbować zmieniać cokolwiek małymi gestami, drobnymi czynami, niezauważalnymi przez świat decyzjami. Nie ma tu łatwych dróg i lukrowanych zakończeń. Wydarzenia, choć osadzone w realnym świecie i oparte na znanych każdemu historycznych faktach są często nieprzewidywalne, dzięki czemu akcja trzyma w napięciu. To bardzo ważne w przypadku powieści o tak dużej objętości. Oczywiście, jak zawsze u Folletta zdecydowanie za dużo tu romansów, zupełnie niepotrzebnych scen łóżkowych, bez których grubość książki mogłaby zmaleć powodując jednocześnie wzrost jakości. Jednak tej tak bardzo irytującej mnie maniery autor już chyba się nie pozbędzie.

Przy okazji poprzedniej odsłony cyklu narzekałam na nieistniejący w powieści wątek Polski. I tu również czekała mnie niespodzianka. Najwyraźniej bowiem pisząc „Krawędź wieczności” Follett przypomniał sobie o naszym kraju i o tym, że upadek komunizmu miał ze sprawą polską trochę wspólnego. Kilka rozdziałów toczących się w latach 80. autor zdecydował umieścić się w Warszawie i wspomnieć o strajkach robotniczych, „Solidarności” i stanie wojennym. Cieszę się tym, nawet pomimo wybitnie papierowej kreacji przygłupiej, nietaktownej, nieokrzesanej Polki wybranej na żonę przez amerykańskiego agenta, któremu dzięki swojemu braku obycia przynosi wstyd w eleganckim, amerykańskim towarzystwie. Nie chcę być jednak orędowniczką szeroko rozumianej poprawności politycznej, uważam po prostu, że to bardzo, bardzo nieudana postać.

Plusów w powieści jest jednak dużo więcej niż minusów. Uważam za udane przedstawienie wszystkich bohaterów pochodzących ze Związku Radzieckiego. Poznajemy nie tylko pałających rządzą władzy członków aparatu państwowego, ale również postaci, które wątpią w komunizm, lub mimo początkowego zachwytu są nim rozczarowani i dostrzegają potrzebę zmian.  Bardzo spodobała mi się różnorodność w kreacji afro-amerykanów, bohaterów walczących z dyskryminacją i angażujących się w ruchy wolnościowe. Poznajemy zupełnie odmienne, często sprzeczne spojrzenia na problem rasizmu, udziały w marszach i jawne protesty, ale też zakulisowe ruchy polityczne. Obserwujemy trwającą kilkadziesiąt lat batalię o równe traktowanie i o równe możliwości. I choć dzisiejszej rzeczywistości daleko do doskonałości w kwestii równości ras znamienne jest zakończenie powieści przemówieniem Baracka Obamy z 2008 roku. Czarnoskóry mężczyzna został wybrany na prezydenta Ameryki. Tak bardzo zmienił się świat. 

Polecam każdemu sięgnięcie po trylogię „Stulecie”. Ma bardzo wiele stron (łącznie ponad 3000), ale lektura nie jest zbyt wymagająca. Może być jednak okazją do spojrzenia na historię, ale i na codzienne ludzkie decyzje z różnych perspektyw. Do odkrycia jak ważna jest odpowiednio rozumiana wolność. Nie da się zaprzeczyć temu, jak wielki wpływ na nasze życie ma miejsce naszego urodzenia i czasy, w których przyszło nam istnieć.

Na koniec fragment z udziałem mojego ulubionego bohatera całej obejmującej XX. wiek trylogii, jednego z nielicznych obecnych w każdej części.
„Potem Grigorij pokiwał głową.
- Ależ miałem życie, Lev – oświadczył. – Szturmowałem Pałac Zimowy. Obaliliśmy carat i stworzyliśmy pierwsze komunistyczne państwo. Broniłem Moskwy przed hitlerowcami. Jestem generałem i Wołodia również. Mam wobec ciebie takie poczucie winy.
- Wobec mnie?
- Wyjechałeś do Ameryki i to wszystko Cię ominęło – wyjaśnił Grigorij.
- Ja nie narzekam – rzekł Lev.
- Nawet zdobyłem Katerinę, chociaż wolała ciebie.
Lev się uśmiechnął.
- A ja zdobyłem tylko sto milionów dolarów.
- Tak – powiedział Grigorij. – Gorzej wyszedłeś na naszej umowie. Przykro mi, Lev.”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz