Choć nie jestem zwolenniczką
podziału książek na dobre i złe, często sama klasyfikuję przeczytane powieści.
Kategorie są trzy. W pierwszej umieszczam książki, wywołujące we mnie emocje,
zapadające w pamięć i towarzyszące mi, przez kolejne lata. To powieści do
których wielokrotnie mogę wracać i za każdym razem znajduję w nich coś nowego.
Do drugiej śmiało wrzucam wszystkie książki, które totalnie mnie zawiodły,
odrzuciły i przez które często nie udało mi się przebrnąć – właśnie te można by
nazwać złymi. Zawartość trzeciego klasyfikacyjnego pudełka jest najbardziej
zróżnicowana, bo wypełniam je książkami, które przeczytałam z przyjemnością,
powieściami, których lektury z pewnością nie żałuję, przyniosły mi rozrywkę i
odprężenie i… bardzo szybko ulotniły się z mojej pamięci. Takie hipotetyczne
pudełko miałoby nieskończone dno, nie tylko z powodu licznych przedstawicieli,
ale głównie dlatego, że większości takich książek nie potrafię sobie
przypomnieć nawet z nazwy. Jedną z takich właśnie książek dzisiaj przedstawię.
Clovis LaFay, syn zmarłego
hrabiego, mającego za życia znaczny majątek i wpływy nie ma łatwego życia.
Problemy z wrogo nastawioną rodziną, kłopotliwe zajęcia, nocne rozmowy z
duchami i wypadki z udziałem Ghuli, to wiele jak na jedną osobę. Spotkanie z
dawnym przyjacielem, Johnem Dobsonem, obecnie nadinspektorem Podwydziału Spraw
Magicznych skutkuje kolejnymi obowiązkami, Clovis zobowiązuje się bowiem do
pomocy policjantom. Rozkwita również jego życie towarzyskie, staje się częstym
gościem nie tylko Johna, ale przede wszystkim jego ambitnej siostry Anny. Młoda
kobieta pragnie rozwijać swoje umiejętności magiczne, w XIX- wiecznym Londynie
pobieranie nauki przez kobietę nie jest jednak możliwe. Wkrótce rodzina
Dobsonów wciągnięta zostaje w rodowe porachunki LaFayów. Clovis musi
przeciwstawić się zafascynowanym czarną magią krewnym i powstrzymać jednego z
nich przed kolejną zbrodnią.
Zdziwić może nieco to, że książka
w gatunku fantastyki, umiejscowiona w Londynie XIX-tego wieku wyszła spod pióra
Polki. Umieszczone na okładce nazwisko Anna Lange jest pseudonimem doktor
habilitowanej w dziedzinie chemii (!), a „Clovis LaFay…” to jej debiutancka
powieść. Uważam, że to dość udany debiut, książka napisana jest lekkim językiem
i dobrze się ją czyta. Pomysł na książkę również był trafiony, lekki niedosyt
pozostawia jednak wykonanie. Wydarzenia przedstawiane są nieco chaotycznie, mam
również wrażenie, że nie wszystkie zapoczątkowane wątki doprowadzone zostały do
końca. Miejsce akcji, policyjne śledztwa, rozmowy z duchami i magiczne
zdolności wywołały we mnie momentalnie skojarzenie z „Rzekami Londynu”,
przezabawną powieścią Bena Aaronovitcha, którą przy okazji polecam. „Clovis…”
zawiera jednak trochę mniej świeżości, nowych pomysłów i może właśnie tego
trochę w tej powieści brakuje.
Jak wspomniałam wcześniej,
powieść to lekka, przyjemna lektura. Dobra na leniwy wieczór, podróż pociągiem,
odprężenie przed snem. Ja czytałam ją właśnie w podróży i dobrze spełniła swoje
zadanie, bo pozwoliła wyłączyć się ze świata, droga się nie dłużyła. Myślę, że
nie zostanie jednak w mojej pamięci. I nie oznacza to niczego złego, to po
prostu ta „kategoria”. Polecam głównie miłośnikom lekkiej fantastyki, oceńcie ją sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz